Zaloguj | Załóż konto

Pik Lenina - lato 2010

Zobacz również

Pik Lenina - góra znana głównie z powodu największej tragedii alpinizmu, w której w 1990 r. zginęło 43 alpinistów. Przedstawiamy relację z tegorocznej udanej wyprawy, w której uczestniczył m.in. żywczanin Damian "Draku" Ceglarz

 

"Daj każdemu Kirgizowi po jednej górze, jeszcze gór zostanie" ... myślałam, że to kolejne powiedzenie, które nie ma nic wspólnego z prawdą, jednak nie mogłam się bardziej mylić...

 

Ahoj przygodo! Chciało się zakrzyknąć, gdy wsiadaliśmy na pokład samolotu lecącego do Biszkeku (Kirgistan). Miesiące przygotowań, kilka dni pakowania i oto jesteśmy! Nadszedł czas najcięższego wysiłku, który miejmy nadzieje zostanie wynagrodzony i skosztujemy „wisienki z tortu.”

Kirgizja powitała nas gorącym słońcem i suchym powietrzem. W czasie podróży do Osz (około 10 godzin jazdy przez góry, przełęcze wznoszące się na wysokość ponad 3000 metrów) mieliśmy okazję cieszyć oczy miejscowym folklorem. Spędzamy noc w hoteliku i rano wyruszamy na zakupy, aby zdobyć prowiant na co najmniej dwa tygodnie akcji górskiej. Stoiska na bazarze kuszą, zapach świeżych owoców, warzyw, potraw... miło drażni nozdrza. Plecaki pękają w szwach!!! Z Osz wynajętą marszrutką wyruszamy do bazy pod Pikiem Lenina – generalnie na wielu odcinkach kładziony jest przez Chińczyków asfalt, a ostatnie kilometry pokonujemy po wertepach - bardzo często samochody nie wytrzymują w takich warunkach i tak, jak w naszym przypadku – agencja musiała podstawić nowe auto...

Docieramy do bazy i widzimy GO – wielki, dostojny, groźny i taki piękny... Blask księżyca fantastycznie GO oświetla i sprawia, że w tym momencie nic się nie liczy, że wszystko co było zostało wiele kilometrów za nami, że teraz wszystko zależy od nas samych, od ekwipunku i partnera... Noc w jurcie, a z samego rana przepakowanie (część naszego ekwipunku – głównie jedzenie i gaz ) zostały przetransportowane do obozu pierwszego na koniach. Droga z bazy do jedynki, jest bardzo długa, jej pokonanie zajmuje do 6-10 godzin. Obóz pierwszy (4200 m.n.pm.) to taka wioska – składa się z kilku mniejszych obozów w których rozstawione są namioty agencyjne. Czas spędzony w jedynce to 1-3 dni (aklimatyzowaliśmy się w różnym tempie, a że było nas 11, pojawiła się taka rozbieżność). Obóz drugi (5200 m.n.p.m.) – to w nim przeżyliśmy chwile grozy, gdy dwójka naszych towarzyszy „zaginęła w akcji”. Na szczęście akcja ratunkowa przeprowadzona szybko i skuteczne sprawiła, że nikt z naszych nie został na górze na zawsze. Droga do obozu trzeciego, powinna nazywać się „drogą przez mękę” – wejście na „Golgotę” – czyli Pik Radzielna (6104 m.n.p.m.) jest niezwykle wyczerpujące – słońce, wiatr, mokry śnieg, a przede wszystkim ogromne nachylenie stoku. Nic dziwnego, że po przejściu takiej trasy człowiek odczuwa ogromną satysfakcję! Cała nasza jedenastka dotarła do trójki.

Atak szczytowy powinno rozpocząć się około piątej nad ranem – jest wtedy zimno, wieje i ostatnią rzeczą na którą człowiek ma ochotę jest wyjście z namiotu... W parach podjęliśmy próby ataku. Na szczyt – Pik Lenin (7134m.n.p.m.) - nie udało się to nikomu poza Drakiem (Damianem Ceglarzem) oraz Mefistem (Dominikiem Micorem). Serdecznie im gratulujemy, iż weszli na szczyt w bardzo ciężkich warunkach. Reszta ekip nie weszła z różnych względów: osłabienie, zmęczenie, niedostateczny ekwipunek, załamanie pogody... Na szczęście wszyscy wykazali się zdrowym rozsądkiem, nie mieli chorych ambicji i ze spuszczoną głową oddali szacunek górze. Podsumowanie akcji górskiej nie wyglądało źle: dwójka weszła na szczyt, wszyscy pobili swój rekord wysokości i wszyscy wracają cali i zdrowi...

Po powrocie do Osz, zrzuceniu zimowych ubrań i pierwszej kąpieli od dwóch tygodni postanowiliśmy pozwiedzać kraj. Udaliśmy się na północ, nad jezioro Issyk Kul (drugie co do wielkości jezioro obszarów górskich świata, po jeziorze Titicaca.) Woda w jeziorze była ciepła, słona, słońce prażyło...z grupy alpinistów szybko przekształciliśmy się na grupę plażowiczów... Integrowaliśmy się z lokalnym społeczeństwem, a przede wszystkim z naszym ukraińskim druhem Dimą. Ostatnie dni spędzamy w stolicy... na zakupach i ostatnich chwilach słodkiego lenistwa.... a w głowach plany kolejnej wyprawy. Kto wie, może tu jeszcze powrócimy...

Dorota Konwińska


tekst na licencji: Publikacja za zgodą autora
źródło: